Jeśli chodzi o podróż do Afryki, to czuliśmy, że jesteśmy oszukiwani. Oszukiwani przez mentalność panującą w naszej części świata, która wiąże się z percepcją Afryki.
Coś nam nie grało, nie pasowały nam te przyjęte u nas wyrażenia typu „Afryka-dzika”.
Postanowiliśmy to sprawdzić na własnej skórze. Właściwie co mogło pójść nie tak? Jeśli faktycznie jest tam tak źle, to najwyżej skrócimy pobyt lub przejedziemy do kraju postrzeganego jako „bardziej cywilizowany”, np. Maroko.
Przed wyjazdem mieliśmy wiele obaw, podsycanych przez naszych bliskich, którzy robili zakłady, co zostanie nam skradzione: czy tylko aparat fotograficzny, czy również pieniądze. Obawy podsycane też były przez przypadkowych, niekompetentnych pseudopodróżników udzielających się na grupach.
Do dziś pamiętamy, że jedna z takich osób poinformowała nas, że w Senegalu widziała w stolicy wyłącznie jeden sklep. To oczywiście jest wierutną bzdurą, sklepy są na każdym rogu.
Zanim wsiedliśmy na pokład samolotu, zabezpieczyliśmy się w każdy możliwy sposób. Pieniądze rozdzieliliśmy i ukryliśmy w różnych miejscach, włączając to skarpetki naszych dzieci. Wydrukowaliśmy sobie fałszywe legitymacje z napisem „press”, aby traktowano nas lepiej w przypadku porwania. Naszym bliskim oraz pracownikom wręczyliśmy jasne instrukcje, co należy zrobić w momencie naszego zniknięcia… Teraz nam za to wstyd.
Tutaj oczywiście należy wspomnieć, że w Afryce, jak na każdym innym kontynencie, są miejsca skrajnie niebezpieczne. Każdy musi ważyć bezpieczeństwo sam.
Poza względami bezpieczeństwa jest jeszcze pewna odmienność kulturowa, ale przecież wciąż mamy wiele wspólnego.
Większość z plaż, które odwiedziliśmy, zamieniała się o zachodzie słońca w jedno wielkie boisko. Za każdym razem, gdy nasze dzieci podchodziły i prosiły o dołączenie do gry, byli przyjmowani z wielką radością.
Kierunek naszych podróży wybieramy podobnie, jak robi to wielu podróżników: determinantą są ceny biletów lotniczych. Tak było i tym razem. Wiedzieliśmy, że chcemy odwiedzić Afrykę. Ustawiliśmy alerty cenowe na popularnych wyszukiwarkach tanich lotów. Co jakiś czas szukaliśmy manualnie sami, gdyż alerty zwykle pokazują ceny biletów bez bagażu rejestrowanego, co w przypadku podróży z dziećmi niestety nie jest możliwe.
Pewnego dnia, zupełnym przypadkiem, trafiliśmy na znośną cenę biletów z Warszawy do Dakaru. W czasach postcovidowych znośna cena, to niestety nadal cena wysoka, taka, na którą kiedyś nawet byśmy nie spojrzeli. Udało nam się jednak kupić bilety poniżej 10 tys. zł za naszą czwórkę z bagażami rejestrowanymi.
Drogo. Ale musieliśmy to znieść.
Następnie szybkie zaczęliśmy zagłębiać się w mapę. Jechaliśmy na kilka tygodni, więc sam Senegal wydawał się nieco za mały na aktywne zwiedzanie. Gambia, ze względu na swoje położenie oblane Senegalem, jest krajem automatycznie trafiającym na listę krajów do odwiedzenia. I wtedy powędrowaliśmy palcem po mapie dalej na południe. Tak trafiliśmy na kraj, o którego istnieniu wcześniej nawet nie wiedzieliśmy.
To, że istnieje Gwinea, wiedzieliśmy. Ale co to za kraj z podobną nazwą i dodatkiem „Bissau”? Przez kilka kolejnych dni staraliśmy się odnaleźć maksymalnie dużo informacji o tym kraju, ale nie istnieje wiele źródeł. Informacje, które do nas trafiały były raczej nieciekawe: „kraj upadły”, „kraj rządzony przez gangi narkotykowe”, „kraj bez infrastruktury”.
To, co sprawiło, że zdecydowaliśmy się wyjechać do Gwinei-Bissau to średni poziom ryzyka związanego z bezpieczeństwem oceniany przez polskie MSZ oraz dodatkowo brytyjskie (które zwykle podaje znacznie więcej szczegółowych informacji o danym kraju oraz bardziej aktualnych). Była jeszcze jedna rzecz, która nas zapewniła przed wyjazdem, że Gwinea-Bissau nie może być zła: mimo że jest to jeden z najrzadziej odwiedzanych krajów na świecie, to wycieczki tam organizuje jako jedno z niewielu na świecie… biuro podróży działające w Polsce.
Kilka elementów naszego wyposażenia okazało się kluczowych, bez których nie wyobrażamy sobie jej powodzenia. Było to wyposażenie związane ze spędzaniem nocy: własne moskitiery, które mogliśmy powiesić na suficie zamiast hotelowych, które mogą być już mocno zużyte.
Ale było to przede wszystkim letnie, cienkie śpiwory dla całej naszej czwórki. Taki śpiwór pachnący domem daje poczucie komfortu niezależnie od szerokości geograficznej.
Przygotowanie do wyprawy wiązało się też z planem podróży. O ile nasz plan był dość luźny pod względem miejsc i dat (nie rezerwowaliśmy żadnego hotelu przed rozpoczęciem podróży), o tyle precyzyjnie oznaczyliśmy punkty, które chcemy podczas naszej wyprawy odwiedzić.
W zasadzie stworzyliśmy autorski system planowania takich punktów: na dowolnej aplikacji z mapami off-line oznaczamy kolorami punkty, które kwalifikują się do obowiązkowego zobaczenia (tzw. must see) – na niebiesko, ciekawych do zobaczenia (nice to see) – na czerwono oraz tych, które zdają się warte zobaczenia wyłącznie, jeśli będziemy w pobliżu – na żółto. Dodatkowo oznaczamy innymi kolorami ciekawe plaże i miejsca do trekkingu. Skąd czerpiemy informacje, jakie są to miejsca? Wiąże się to z wnikliwym czytaniem przewodników, oglądaniem filmów podróżniczych i czytaniem blogów.
Jeśli coś podczas naszej podróży mogło pójść nie tak, to stało się to w najgorszym miejscu i czasie. Jeden z naszych synów otarł się w Afryce o śmierć.
Gdy otworzycie wskazówki polskiego MSZ na temat Gwinei-Bissau, to dowiecie się, że w tym kraju służba zdrowia jest niedostępna, istnieje całkowity brak opieki konsularnej, co uniemożliwi ewentualną pomoc lub ewakuacje w przypadku choroby czy wypadku.
A wypadek wydarzył się nam i to na jednej z wysp archipelagu Bijagos, oddalonej o 3 godz. drogi łodzią motorową od lądu.
Wyobraźcie sobie najpiękniejszą, rajską wyspę. Bezkresny, śnieżnobiały piasek dzielicie wyłącznie z miejscowymi krowami, które przychodzą na plażę się schłodzić.
Wyobraźcie sobie płytkie wody Oceanu Atlantyckiego ogrzane przez palące słońce. W takich okolicznościach przyrody zaplanowaliśmy spędzenie trzech dni, podczas których mieliśmy zapomnieć o trudach podróży po Afryce.
Wyspa Bubaque okazała się jednak równie sielska, co niebezpieczna.
Podczas beztroskiej zabawy w płytkiej wodzie nasz jedenastoletni syn zaczął z całych sił krzyczeć z bólu. Zauważyliśmy mocno krwawiącą ranę na jego stopie. To, co pierwsze przychodzi rodzicom do głowy, to że dziecko nadepnęło na szkło w wodzie. To nas zgubiło. Nasza reakcja była adekwatna do mylnej oceny sytuacji. Ochłodziliśmy stopę wodą z butelki, a potem zanurzyliśmy ją w wodzie morskiej. Niestety nasz syn po tym działaniu zaczął omdlewać z bólu.
Okazało się, że przyczyną bólu było wbicie jadowitego kolca przez płaszczkę. Jad neutralizowany jest w ciepłej wodzie, a z kolei działanie zimnej wody przyspiesza dostawanie się jadu do krwiobiegu. Zrobiliśmy zatem wszystko źle.
Szczęśliwie z pomocą przybiegli mieszkańcy pobliskiej wioski, którzy ostrzegli nas, że ból będzie się nasilał i stanowi realne zagrożenie życia. Syn, krzycząc z bólu, poprosił lokalnych mieszkańców, aby wezwali karetkę.
Jeden z nich odpowiedział: „na tej wyspie nigdy nie było żadnej karetki”.
Jedyne co mogliśmy, to oddać naszego syna w ręce lokalnych mieszkańców, którzy nie raz przecież mieli do czynienia ze skutkami porażeń płaszczki. Przez 3 godz. trwała walka z bólem i zagrożeniem życia. Patrzyliśmy, jak coraz większa ilość osób na zmianę wysysa jad ze stopy, rozpala ognisko, na którym przygotowuje wywar z zebranych roślin w celu ukojenia bólu i po prostu podtrzymuje na duchu naszego syna. To były najdłuższe 3 godz. w naszym życiu.
Ale to były też 3 godz., które wywołały w nas bezgraniczną wdzięczność i wiarę w ludzi. Jakie inne uczucia można mieć w stosunku do kogoś, kto bezinteresownie ratuje życie twojego dziecka?
Zdecydowanie mniej dramatycznymi przygodami, ale również zapadającymi w pamięć było przemieszczanie się po Afryce. Tutaj pamiętać należy, że Afryka Zachodnia posiada całkiem przyzwoitą sieć dróg w porównaniu z centralnymi częściami Afryki.
Niemal każdy, kto doświadczył podróży po Afryce, trafi w końcu do bush taxi.
Samochody te posiadają 20-30 zbitych w naprędce foteli i to w wersji luksusowej. Nam zdarzyło się jechać bush taxi mniej komfortowym, w którym razem z dziećmi siedzieliśmy na kanistrach z paliwem. Nasza podróż rozpoczęła się w mieście Ziguinchoir w Senegalu, a prowadziła do Bissau, czyli stolicy Gwinei-Bissau.
Nasz wypożyczony samochód nie posiadał odpowiednich dokumentów do przekroczenia granicy, więc bush taxi okazało się jedyną opcją transportu. Dwa miasta łączy droga o długości 130 km, którą zajęła nam niemal 8 godz.
Standardem jest, że bush taxi odjeżdża, kiedy załaduje tyle osób i bagażu, że już naprawdę nikt się nie zmieści. To, co nas zastanowiło, to fakt, że większość pasażerów nosi maseczki, mimo że w Afryce Zachodniej nie istnieją żadne obostrzenia związane z epidemią. Ale to nie o epidemię chodziło. Nasze bush taxi posiadało w podłodze dziury wielkości piłek do koszykówki. Biorąc pod uwagę, że drogi w Gwinei-Bissau są głównie szutrowe, szybko zorientowaliśmy się, że maseczki są jedyną możliwością, aby móc oddychać wewnątrz samochodu.
Dlaczego podróż trwała tak długo?
Bush taxi zatrzymuje się wyjątkowo często. Pasażerowie wysiadają po drodze, ale często okazuje się, że ich bagaże są na dachu pod stertą bagaży innych pasażerów. Często przystanki powodowane są koniecznością napojenia zwierząt, które podróżują również, a jakże, na dachu. W końcu stare mercedesy psują się często, chociaż my podobno mieliśmy szczęście, gdyż nasz pojazd zepsuł się tylko trzy razy.
Jak to wszystko zniosły nasze dzieci? Raczej źle. Kurz, hałas, ścisk, gorąc i głód spowodował, że wyszliśmy z bush taxi wykończeni.
To był nasz pierwszy raz w Afryce, ale nie pierwszy raz na tak dalekiej wyprawie. Byliśmy już z dziećmi w Nikaragui, na Kubie, w Meksyku, Górskim Karabachu i wielu, wielu innych miejscach.
To, co w Afryce najlepsze – ludzie!
Zdecydowanie największe wrażenie zrobili na nas mieszkańcy, a dokładnie ich otwartość, przyjaźń i chęć wzajemnego poznania.
Na każdym rogu, w każdym mieście i wiosce spotykaliśmy się z pozytywną reakcją mieszkańców. Machali do nas, rozpoczynali dyskusje, chcieli przytulać nasze dzieci. Nasze dzieci zawsze stawiali w centrum uwagi, wypytując o imiona i pochodzenie.
Tak jak wszędzie na świecie, po usłyszeniu, że jesteśmy z Polski, padało słynne „Lewandowski”.
Nasz starszy syn, który jest fanem piłki nożnej, skradał serca każdego Senegalczyka, odpowiadając „Sadio Mané” (senegalski odpowiednik Roberta Lewandowskiego). Po takiej odpowiedzi, u każdego Senegalczyka zawsze wybuchała euforia, uśmiechy od ucha do ucha, przytulanie, podrzucanie i poklepywanie po plecach.
Kolorystyka w Afryce jest skrajna. Jednocześnie wszystko jest szare i bardzo kolorowe. Wszędzie piętno odciska sąsiedztwo Sahary, więc wszystko zaciągnięte jest wszechobecnym pyłem (nawet ciężko jest obejrzeć zachód słońca, gdyż słońce powoli znika zakryte kurzem, zanim osiągnie horyzont).
Być może dlatego, zupełnym kontrastem jest ubiór mieszkańców, szczególnie kobiet. Powszechnie stosowany tu przez kobiety ubiór nazywa się Dashiki (pełna suknia wraz z nakryciem głowy) lub Kente (kolorowa narzuta na ubiór, stosowana zarówno przez mężczyzn i kobiety). Niezależnie od rodzaju ubioru, każdy z nich ma wyraziste kolory i artystyczne wzory.
Jak to zatem możliwe, że to właśnie Gwinea-Bissau najbardziej skradła nasze i naszych dzieci serca?
Po pierwsze: Archipelag Bijagos
Rajska, dzika i nietknięta przez człowieka natura. Wyobraź sobie plaże, które ciągną się kilometrami, na których nie spotkasz żadnego człowieka. Imponująca jest nie tylko długość plaż, ale też ich szerokość osiągająca nawet pół kilometra drobnego jak mąka piasku.
Plażę dzieliliśmy wyłącznie ze spacerującymi krowami, które przychodziły regularnie, aby ochłodzić się morską bryzą. Wyspa, na której wylądowaliśmy nazywała się Bubaque i była jedną z najbliżej położonych wysp od stolicy Bissau.
Gdzie spaliśmy? Nocleg okazał się równie wspaniały, jak sama wyspa Bubaque. Skromne bungalowy położone nad samą plażą. Nasze zdziwienie było olbrzymie, gdy poznaliśmy właściciela tego miejsca: Adelino Da Costa, wielokrotny mistrz świata w kick boxingu, oryginalnie pochodzący z jednej z wysp Archipelagu Bijagos.
Po drugie, roztańczone, uśmiechnięte i przebrane ulice stolicy, które dały początek karnawałowi w Rio De Janeiro.
Jak to możliwe? Otóż Gwinea Bissau była portugalską kolonią, która, podobnie jak inne zachodnioafrykańskie kolonie. To stąd Portugalczycy kradli setki tysięcy mieszkańców, którzy trafiali do pracy niewolniczej w Brazylii. Razem z mieszkańcami do Brazylii przeniesione zostały zwyczaje rdzennej ludności, w tym oczywiście karnawał.
Świętowanie w Bissau trwało przez cztery dni. Tańce i śpiewy rozpoczynały się tuż przed zachodem słońca i trwały przez całą noc.
Nasze dzieci pokochały Afrykę Zachodnią równie mocno, jak my.
Do podroży z dziećmi należy przygotować się nieco lepiej niż do podróży samodzielnych. Istnieje kilka kwestii, które są absolutnie konieczne:
Należy to powiedzieć od razu: taki wyjazd nie jest tani.
Znaczącym wydatkiem będzie lot. Tak jak wspominaliśmy, jadąc z dziećmi, warto zdecydować się na lot z bagażem rejestrowanym, co dodatkowo zwiększa cenę przelotu. Za lot z Warszawy do Dakaru i z powrotem zapłaciliśmy około 10 tys. zł i uważamy, że to niezła cena.
Wypożyczenie samochodu na miejscu jest drogie, bo ok. 80 euro za dobę. Dodatkowo w Afryce Zachodniej nie znaleźliśmy wypożyczalni bez limitu kilometrów, a każdy przejechany kilometr ponad limit 100 km dziennie kosztuje ok. 0,50 euro.
Noclegi to kolejna duża część wydatków, chociaż zależy preferencji i akceptacji słabszych warunków. Najtaniej udało nam się spędzić noc za 150 zł za naszą czwórkę, a jeśli chodzi o najdroższe opcje, to sky is the limit.
Jedzenie za to jest tanie, pyszne i powszechnie dostępne. Ze względu na świeżość i wspaniały smak, nasze dzieci bardzo polubiły owoce morza.
W dużych miastach typu Saint Louis, Dakar czy Bissau znajdziecie też restauracje z kuchnią typowo europejską. Ceny jednak są w nich nierzadko kosmiczne, a jedzenie niewiele lepsze niż to, co jedliśmy my w przydrożnych straganach.
Atrakcje turystyczne są w przystępnych cenach. Wstęp do muzeum to koszt około 20 zł za osobę. Wynajęcie łódki wraz ze sternikiem to z kolei koszt 50 zł za godzinę.
Marcin Meller w swojej książce „Czerwona Ziemia” pisał, że gdy raz pojedziesz do Afryki, to ją pokochasz lub znienawidzisz. My nie mamy aż takich skrajnych emocji, ale zdecydowanie bliżej nam do miłości! Afryka to dla nas kwintesencja podróżowania, odwracanie tego, co przez lata fałszywie wmawiano nam o niebezpieczeństwach tego regionu świata.